Tygrysia była przybłędą. Pani znalazła przed swoim blokiem brudnego, zapchlonego i chorego, miauczącego żałośnie kociaka, który poszedł za nią do windy, wjechał na piąte piętro, wszedł do mieszkania i już został. Na wszelki wypadek Pani powiesiła ogłoszenie o znalezionym kociaku, ale nikt się nie zgłosił. Po kąpieli (chyba pierwszej w życiu) i odpchleniu okazało się, że jest to bardzo piękna, biała w szare łatki kotka.
W kociństwie była zwariowana. Albo spała, albo szalała. Miała tak mocny sen, że można było ją podnosić, przewracać do góry nogami, a ona nadal spała. Kiedy nie spała, strasznie rozrabiała, skakała i biegała. Była bardzo zwinna, bardzo szybko nauczyła się wskakiwać na najwyższe szafy. Zrzucała kwiatki, kieliszki i wszystko co się tylko dało przewrócić. Szczytem jej szaleństwa był skok z piątego piętra za jakąś ćmą. Na szczęście nic się jej nie stało (tylko przez kilka dni była w szoku).
Gdy podrosła, stała się całkiem spokojna. Czasami jednak wracały chwile szaleństwa, które mogły być niebezpieczne dla otoczenia. Była niedotykalska, nie lubiła głaskania, czesania itp., za to robiła dobre masaże ugniatając łapkami brzuch swojej Pani. Jej głównym zajęciem stało się przesiadywanie na desce do prasowania.
Nie wiadomo. Nie była wcześniej chora i tego dnia też nie zdradzała objawów choroby. Być może zatruła się sokiem diffenbachii, która wtedy jeszcze była w mieszkaniu Pani, ale tego już nikt się nie dowie. Miała tylko półtora roku. Stało się to kilka dni przed Bożym Narodzeniem 1999 roku. To były strasznie smutne święta dla mojej Pani... Ale wróćmy do weselszych chwil. Opowiem Wam jak wyglądał dzień mojego przyjazdu do Warszawy.